Cześć wszystkim! Zapraszam do lektury pierwszego rozdziału mojego opowiadania. "Bewitched, Bothered & Bewildered" to pierwsza tego typu publikacja internetowa mojego autorstwa, ale pomysł na nią zrodził się w mojej głowie już jakiś czas temu. W wolnych chwilach karmię się literaturą gotycką oraz urban fantasy, uwielbiam też stare genre shows, jak "Buffy" i "Charmed", więc źródeł inspiracji mam mnóstwo. Mam nadzieję stworzyć coś świeżego i ciekawego, a jednak z posmakiem starych dobrych czasów. 😄 Zachęcam do komentowania, a ze swojej strony postaram się o regularne dodawanie kolejnych rozdziałów. ¡Vámonos!
Zmierzchało już, kiedy Wren z mamą docierały na miejsce. Nad zatoką zawisły ciężkie chmury, rozkwitające jak czarne kwiaty na ciemniejącym niebie. Wkrótce potem zaczęło padać, a fasady budynków odbijały się migotliwie na mokrym od wody asfalcie. Ulicami miasteczka – skąpanymi w szemrzącym deszczu i sodowym świetle latarni – przemykały ledwo dostrzegalne sylwetki ludzi, których twarze skrywał cień kapturów, parasoli oraz gęstniejącego zmroku.
Krople wody spływały leniwie po szybie. Wren
wodziła za nimi beznamiętnym wzrokiem, wspierając policzek na dłoni. Jechały
przez zadrzewione uliczki Exeter, niewielkiej miejscowości w Massachusetts, w
części miasta utrzymanej w stylu wiktoriańskim. Wnętrze samochodu pachniało
intensywnie cytrynowym odświeżaczem powietrza i kwiatowymi perfumami Issey
Miyake, którymi obficie wypsikała się mama. Wycieraczki zawodziły nieśmiało,
kiedy samochód skręcił w wysadzaną rozłożystymi klonami aleję i Wren ujrzała
dom swojej babki, jego ciemną ścianę i ogrodzenie z kutego żelaza, broniące
dostępu do posesji.
Mama zaparkowała przy krawężniku i
silnik umilkł, wydobywając z ciemności szum deszczu i chlupot płynącej
rynsztokiem wody. Siedziały z córką przez chwilę w milczeniu, każda pogrążona
we własnych myślach, wsłuchane w dobiegające z zewnątrz dźwięki. Korzystając z
okazji, Wren pochyliła się nad deską rozdzielczą i pobieżnie otaksowała
wzrokiem górujący nad nimi budynek. Okazały, z wysokim mansardowym dachem
najeżonym strzelistymi iglicami oraz monumentalną wieżą, wkomponowaną w jeden z
narożników – dom babci Arlene zdawał się składać wyłącznie z załomów, wykuszy i
gzymsów, poprzetykanych prostokątami witrażowych okien i posępnymi kręgosłupami
kominów. Całą szerokość frontu zajmował udekorowany kolumnadą portyk, osłonięty
woalem ze żłobionych barierek. Naszpikowanej grotami bramy strzegły dwa
kamienne smoki, ich nietoperze skrzydła błyszczały w wiązce mżącego światła
latarni. Wren nie widziała tego miejsca przeszło dziesięć lat i – szczerze
mówiąc – wcale za nim nie tęskniła.
Mama zdjęła okulary, które nosiła do
prowadzenia samochodu, i rozmasowała opuszkami palców nasadę nosa. Oczy szkliły
jej się ze zmęczenia – przyjechała po córkę na lotnisko bezpośrednio z pracy i
od rana nie miała ani chwili wytchnienia. Stres związany ze śmiercią męża oraz
przeprowadzka w rodzinne strony również nie pozostały obojętne dla jej samopoczucia.
— Babcia
odgrażała się, że zaczeka z kolacją – powiedziała lekko zachrypniętym głosem.
Od czasu śmierci męża sporo paliła. – Nie każmy jej więc dłużej czekać.
Schowała
okulary do etui i wrzuciła niedbale do torebki. Gdy wysiadały z auta, w jednym
z pomieszczeń na parterze zapaliło się światło.
Wyciągały
walizki z bagażnika, kiedy nadciągnęła babcia, zapowiedziana niemiłosiernym
skrzypieniem bramy. Co prawda, dobiegała już siedemdziesiątki, ale pozostała
wyjątkowo krzepką kobietą i określenie „babcia”, chociaż stosowane, nijak do
niej nie pasowało. Była dosyć wysoka i postawna, miała wyraziste rysy twarzy,
wydatny podbródek i szarobłękitne oczy, których badawcze spojrzenie zdawało się
przewiercać człowieka na wylot. Siwiejące blond zebrała w rozwichrzony kok,
opadający luźno na kark. Od stóp do głów ubrana była w czerń, a od deszczu
osłaniał ją parasol, z którego strużkami ciekła woda.
— Nareszcie jesteście! – powiedziała,
zbliżając się do nich. – strasznie długo to trwało, zaczęłyśmy z Maisie
zachodzić w głowę, dlaczego jeszcze was nie ma. Witaj, moja droga – Arlene
objęła Wren lekko, udrapowany na ramionach babci szal pachniał intensywnie werbeną
i palonym drewnem. – dobrze cię znowu widzieć.
—
Ciebie też, babciu.
—
Były straszne korki, mamo – rzuciła
zrezygnowanym tonem mama, zamykając bagażnik. – jest piątek wieczorem, ciężko
się wydostać z Bostonu o tej porze.
—
Mniejsza z tym, zejdźmy jak najszybciej
z deszczu. Daj mi to, dziecko, pomogę ci – babcia wyciągnęła rękę po jedną z
walizek wnuczki; Wren nie zamierzała oponować.
Objuczone
bagażami, niczym kobiety z cygańskiego taboru, wślizgnęły się przez bramę do
ciemnego ogrodu, porośniętego gęsto przez różaneczniki. Na wąskim, wysypanym
żwirem podjeździe, utworzonym wokół nieczynnej, spękanej fontanny, zaparkowane
były dwa samochody – musiały je wyminąć, aby dostać się do drzwi.
— Wren,
uważaj na tych schodach, potrafią być śliskie podczas deszczu – upomniała wnuczkę
babcia, kiedy wspinały się po drewnianych stopniach wiodących na werandę.
Ciężkie,
dwuskrzydłowe drzwi wejściowe ustąpiły z lekkim skrzypnięciem pod naporem
babcinej dłoni. Wyłożony ciemną boazerią hol był wyjątkowo obszerny, a
znajdujące się wokół pomieszczenia ginęły w głębokim mroku. Babcia zamknęła
drzwi, a następnie poprowadziła córkę i wnuczkę drewnianą klatką schodową na
piętro. Pokonując pierwszą kondygnację, Wren słyszała wyraźnie tykanie zegara, docierające
do niej z pogrążonych w mroku trzewi domu, ale ucichło, gdy dotarły na szczyt
schodów.
Pstryknięcie
staroświeckim włącznikiem rozjaśniło rachitycznym blaskiem kinkietów długi,
wyłożony grubym dywanem korytarz, na końcu którego czekały na nie uchylone
drzwi.
— Mam
nadzieję, że będzie ci tu wygodnie, Wren – powiedziała babcia, popychając
drzwi. – pomyślałyśmy sobie z twoją mamą, że pokój z widokiem na wodę będzie
pewnym urozmaiceniem… Nawet w Los Angeles nie mieszkałaś przecież tak blisko
oceanu…!
Przeznaczony
dla Wren pokój okazał się być przestronnym pomieszczeniem o ścianach obitych
szarozielonym adamaszkiem. Na środku stało przepastne łoże z wysokim zagłówkiem
z rzeźbionego palisandru, z ciężkim brokatowym baldachimem spływającym spod
sklepienia. Na przeciwległej ścianie znajdował się oprawiony w ciemne drewno
kominek, nad którym zainstalowano wielkie prostokątne lustro. Okna w wykuszach
przybrano drapowanymi zasłonami, wyglądającymi jak uszyte ze spódnic Marii
Antoniny, a parapety obito szmaragdowozielonym pluszem, miejscami przetartym i
wyblakłym. Z sufitu zwisał secesyjny żyrandol z kielichami z mlecznego szkła,
wygiętymi na kształt kwiatów lilii. Za drzwiami skryła się pokaźnych rozmiarów
szafa kolonialna, a regał na książki i biurko w stylu chippendale utworzyły
intymny kąt do nauki w rogu sypialni. Na podłodze stało już kilka kartonowych
pudeł, zaklejonych taśmą i opisanych imieniem Wren; znajdowały się w nich jej
rzeczy, które mama przywiozła ze sobą przed kilkoma tygodniami. Łóżko zostało
wcześniej już przygotowane do spania i Wren poczuła się dziwnie, widząc tam
swoją ulubioną flanelową pościel z Hello Kitty – jaskrawy róż wyjątkowo gryzł
się z otoczeniem.
Babcia
z mamą postawiły walizki przy drzwiach, szczęśliwe, że nie muszą ich dłużej ze
sobą targać.
— Jak
ci się podoba, Wren? – zapytała ją mama z fałszywą wesołością, odzywając się po
raz pierwszy, odkąd przekroczyły próg tego domu; stała oparta o ścianę,
krzyżując ręce na piersi.
Wren
rozejrzała się ponownie po pokoju, nie za bardzo wiedząc, co jej odpowiedzieć.
Na razie ciężko jej było wyobrazić sobie mieszkanie w tym domu – poczuła się
cofnięta w czasie o dobre kilka epok.
— Jest dosyć… oldschoolowo? – zaczęła
niepewnie, ale widząc zmieszane miny mamy oraz babci, spróbowała być trochę
bardziej precyzyjna. – Jest inaczej…
— „Inaczej” nie znaczy od razu „źle” –
babcia posłała wnuczce swój typowy, bardzo ambiwalentny półuśmiech. – musi się
po prostu przyzwyczaić, Molly – zwróciła się do córki, kładąc jej dłoń na
ramieniu.
Mama
przeczesała włosy dłonią, gestem pełnym rezygnacji.
— Kupiłyśmy nowy materac w Ikei, stary do
niczego się już nie nadawał… Zostaw na razie bagaże, Wren, pójdziemy najpierw
coś zjeść…
Labiryntem
schodów i pokoi dotarły do kuchni, mieszczącej się po przeciwnej stronie domu. Była
to duża, prostokątna izba o ścianach wyłożonych wąskimi, białymi płytkami. Całą
węższą ścianę zajmował otwarty kominek, w którym trzeszczał markotnie ogień. Na
środku kamiennej posadzki stał olbrzymi stół z porysowanym blatem, a za nim
znajdował się sporych rozmiarów żeliwny piec, wpasowany we wnękę w ścianie. Coś
terkotało, gotując się w postawionym na kuchni garnku. Na lewo od drzwi
zainstalowany był zlew z białego fajansu, wystarczająco duży, aby wykąpać w nim
prosiaka albo kilkuletnie dziecko. Obok znajdował się wysoki, drewniany kredens
wypełniony po brzegi porcelaną, półki na ścianach pełne były miedzianych
rondli, garnków oraz słoików w różnych rozmiarach i kształtach, a zewsząd zwisały
niezliczone warkocze czosnku, pęczki ziół i suszonych kwiatów. Maisie, młodsza
siostra Wren, układała pasjansa przy świetle padającym z kominka. Bucząca w
kącie lodówka – i tak pamiętająca najpewniej czasy prezydentury Reagana –
wydawała się zupełnie nie na miejscu.
— Już
jesteśmy, dziecko – powiedziała babcia, kierując swoje kroki w stronę żeliwnej
kuchni. – możemy nakrywać do stołu.
Kiedy
Arlene sprawdzała zawartość garnka, Maisie zajęta była ściskaniem się z siostrą,
której nie widziała od kilku tygodni.
— Dobrze cię widzieć, Wren! – powiedziała
Maisie, kiedy przerwała duszenie siostry. – Trochę nudno tu było bez ciebie…
— Nudno? – zdziwiła się mama, zdejmując
talerze z drewnianej suszarki do naczyń. Wydawało mi się, że całkiem ciekawie
spędziłyśmy te ostatnie trzy tygodnie.
—
Dużo zwiedzałyśmy, to prawda – Maisie
przytaknęła z wątpliwym entuzjazmem. – Mama zabrała mnie na Cape Cod na cały tydzień,
a potem zwiedziłyśmy jeszcze Boston oraz Nowy Jork, ale to wciąż nie
zrekompensowało mi chwilowego braku znajomych… – Maisie oparła dłonie na biodrach i spojrzała na siostrę z wyrzutem. –
Więc kiedy ty popijałaś drinki z palemką w Cabo San Lucas z Shauną i jej rodzicami, ja siedziałam w Exeter, nudząc się jak mops.
— Mieszkamy teraz sto metrów od plaży –
zdziwiła się Wren, odgarniając pasmo włosów z twarzy. – nie dopisywała wam
pogoda?
— Dopisywała, ale babcia nie pozwala mi
tam chodzić samej… – Maisie usiadła przy stole, skwaszona. – twierdzi, że w
sezonie kręci się tu pełno turystów i nie jest bezpiecznie…
— Mamo!
– mama postawiła gniewnie talerz na stole, zwracając się do babci. – co to w
ogóle za bzdury, ona ma prawie dwanaście lat…!
— I co w związku z tym…? – odparła babcia
niewzruszona, mieszając zawartość rondla. – Dziewczynki, umyjcie ręce przed
jedzeniem – upomniała wnuczki stanowczym tonem.
— To… – zaczęła mama, rozkładając sztućce.
- …że nie można trzymać dziecka całe życie pod kloszem, trzeba dać mu kiedyś
rozwinąć skrzydła…
—
Molly… – babcia nawet nie spojrzała na
córkę, wyciągając żaroodporny półmisek
z pieca. – zostawiasz Maisie pod moją opieką, a więc obowiązują ją pewne zasady.
x
x
—
Twoje
zasady, mamo, tak? To chciałaś powiedzieć…?
— Nie uważam, żeby twoje obiekcje były
jakkolwiek uzasadnione, Molly. Chodzi mi tylko o bezpieczeństwo twojego
dziecka.
— Moja córka nie jest już małym dzieckiem,
mamo. Przez wzgląd na nią mogłabyś czasem pozwolić jej wyjść do ludzi – mama
usiadła na krześle, odgarniając gniewnie pasmo włosów z twarzy.
Wren
czuła, że ta rozmowa nie zmierza w dobrym kierunku. Próbowała zagadać babcię
Arlene, ale została bezceremonialnie zignorowana.
— Przez wzgląd na ciebie, córeńko, i
szacunek, jakim cię darzę – powiedziała babcia, stawiając parujący intensywnie półmisek
na stole. – otaczam twoje dziecko najstaranniejszą opieką, na jaką mnie stać.
Zamiast podważać mój autorytet, mogłabyś mi okazać chociaż odrobinę wdzięczności.
— Okazuję ci całą masę wdzięczności…
— Doprawdy…? – babcia odłożyła na blat
kwieciste rękawice kuchenne i otrzepała dłonie. – Użalanie się nad sobą
nazywasz „okazywaniem wdzięczności”?
Twarz
mamy stężała. Wren i Maisie obserwowały całą sytuację w napięciu.
— Użalanie się… Co ty właściwie przez to
rozumiesz?
— Wiesz doskonale, Molly. Odkąd
przyjechałaś tu z Maisie przed kilkoma tygodniami, zachowujesz się, jak gdyby
ktoś nałożył ci pręgierz. Traktujesz ten dom jak więzienie.
— Bo jest nim… – fuknęła mama, brzmiąc jak
zirytowana nastolatka.
W
każdej innej sytuacji Wren uznałaby to za nawet zabawne, ale w tej chwili nie
było jej wcale do śmiechu. Babcia oparła się dłońmi o blat stołu, a jej zimne
oczy ciskały błyskawice. Zwykle nienagannie opanowana, teraz prawie gotowała
się ze wściekłości.
— Nie kazałam ci tu wracać! – mówiła lekko
podniesionym tonem, ale w uszach Wren brzmiało to jak krzyk. – Nigdy! To był
twój pomysł, żeby porzucić dotychczasowe życie w Los Angeles i zacząć tutaj
wszystko od nowa… Daruj sobie te twoje żałosne wymówki, nie potrzebuję twojej
pomocy i nigdy nie potrzebowałam…! – warknęła, widząc, że córka usiłuje
protestować. – Dawałam sobie świetnie radę ze wszystkim zanim tu przyjechałaś!
Przez te wszystkie lata, które przedupczyłaś pod palmami w Kalifornii, sama
musiałam dbać o ten dom, wkładając w to serce i każdego ciężko zarobionego
centa… Twój mąż zapewniał ci dostatnie życie, pozbawione jakichkolwiek trosk, a
tobie wydawało się, że coroczny przekaz na pięćset dolarów z Western Union
rozwiąże wszystkie moje problemy? Zajmowałam się twoją ciężko schorowaną babką,
jej leczenie pochłonęło wszystkie moje oszczędności… i co? Zrobiłam to tylko po
to, żeby jakiś wypachniony dupek w kitlu zdiagnozował u niej Alzheimera,
postępującego z miesiąca na miesiąc coraz bardziej… Przez ten cały czas nie
odezwałaś się do mnie ani słowem! Trzymałaś moje wnuczki, moją jedyną pociechę
w życiu, z daleka ode mnie – jak gdybym była trędowata! Jak mogłaś być tak
podła…?!
— Nie masz pojęcia, przez co przeszłam…!
— Naprawdę?! Myślisz, że grzebiąc twojego
ojca, gdy byłaś zaledwie małym dzieckiem, nie czułam tego, co ty teraz? Gniewu,
żalu…? Nie musiałaś pielęgnować swojego męża tygodniami, patrząc, jak choroba
odbiera ci to, co dla ciebie najcenniejsze, Molly!
Mama
zerwała się gwałtownie z miejsca, aż zadzwoniły stojące na stole szklanki.
— Mi też to odebrano, mamo…! Byłam, kurwa,
szczęśliwa, nie rozumiesz?! Po raz pierwszy w życiu…
— Mamo? – Wren dotknęła ramienia mamy, ale
ta zrzuciła jej dłoń, jak gdyby była natrętną muchą.
— Nie wtrącaj się, do cholery! – Wren
cofnęła rękę, a Maisie znaczącym spojrzeniem kazała siostrze się nie odzywać. –
Nie miałaś prawa milczeć, wiedząc, że to cholerstwo dopadnie Neda… Dlaczego nic
nie powiedziałaś?
Wren
nie miała pojęcia, o czym mówi mama. Ned, jej ojciec, zginął przecież w wypadku
samochodowym w Topanga Canyon. Babcia Arlene przyłożyła dłoń do swojego czoła,
jak gdyby próbowała sprawdzić, czy nie ma gorączki.
— Nie będziemy o tym teraz rozmawiać… –
jej ton był teraz znacznie spokojniejszy.
— Dlaczego…?! – rozjuszyła się mama.
— Dość! – babcia Arlene odjęła dłoń od
czoła i gestem przerwała córce. – Kiedy pojawiłaś się w progu z dzieckiem i
walizkami, nic nie powiedziałam, chociaż mogłam. Zamiast tego przyjęłam cię pod
swój dach, mimo że wzgardziłaś wszystkim, czego uczyłam cię latami! Jako twoja
matka pragnę wyłącznie twojego dobra. Nie miałam wiele do zaoferowania,
dorastałaś w domu pełnym sekretów, a strata ojca odcisnęła na tobie piętno, z
którym żyjesz po dziś dzień. Pozwoliłam Nedowi zabrać cię na drugi koniec
kraju, abyś wreszcie odnalazła szczęście. Nie spodziewałam się, że zechcesz
całkowicie wyprzeć mnie ze swojego życia. Nie tak cię wychowałam, Molly. To dla
matki ogromny cios… Uwierz mi, masz dwie wspaniałe córki – obyś nigdy nie
musiała doświadczyć tego rozczarowania, które czuję ja, kiedy obarczasz mnie
odpowiedzialnością za swoje nieszczęście…
Umilkła,
wpatrując się pustym wzrokiem w stół. W końcu podniosła głowę i spojrzała na
córkę.
— Nie
miałam prawa odbierać ci szansy na szczęście… Dlatego nie powiedziałam ci
wszystkiego.
„Po
co ja tu przyjeżdżałam?”, zastanawiała się Wren, patrząc, jak babka wychodzi
z kuchni i znika w ciemnościach korytarza.